Obudziłem się około 7 rano, ale w pokoju było tak zimno, że przez kolejną godzinę nie wychodziłem z pod pościeli. Mniej więcej kwadrans przed 9 rano wyszedłem przed schronisko, pstryknąłem fotkę stosunkowo już wysokim chmurom i ruszyłem w drogę. Schodząc mniej więcej połowę drogi w dół Doliny Kościeliskiej nie mogłem nie zauważyć, że jest jeszcze przed sezonem: w przeciągu około godziny spotkałem raptem dwie grupy turystów na tym jakże często, w sezonie, nawiedzanym szlaku. W sumie w ciągu dnia pojawiały się grupy z różnych szkół, w końcu Zielone Świątki, ale w schroniskach wciąż świeciło pustkami.
Po godzinie 10 rozpocząłem przydługą wędrówkę z Dudałowej Polany na Ciemniak (2096m). Pogoda była całkiem znośna: jak chmury zasłoniły słońce zapinałem polar po sam kołnierz, jak znowu słońce wychodziło zza chmur rozpinałem się. Po drodze spotkałem bardzo miłe małżeństwo z Niemczech, których początkowo wziąłem za Ślązaków, z którymi mijałem się co i raz aż po Krzesanicę (2122m).
Po prawie trzech godzinach ciągłego wdrapywania się pod górę zorientowałem się, że nie uzupełniłem zapasów wody. Szczęśliwie znalazłem jeszcze jakiś strumyk wypływający spod ostatnich płatów śniegu i napełniłem butelkę. Wkrótce po południu byłem na Ciemniaku, skąd Czerwonymi Wierchami dotarłem do Kondrackiej Kopy (2005m).
Mój dalszy marsz spowolniła nieco grupa starszej młodzieży, mniej więcej ostatniej klasy szkoły średniej, którzy niestety zmierzali w tym samym kierunku co ja, a których jednak nie chciałem wyprzedzać, bo nie chciałem by słyszeli jak strasznie zipię :) Tak więc, zachowując bezpieczny dystans, gdy oni przystawali i ja przystawałem. Grupa prowadzona była przez osobę, która sprawiała wrażenie obeznanej w Tatrach i miło mi było usłyszeć potwierdzenie, że szczyt, który pół godziny temu moi niemieccy znajomi uznali za Gerlach był, tak jak twierdziłem, rzeczywiście Krywaniem.
Przełęcz Kondracką osiągnąłem przed godziną 15.00 (i tu wielki ukłon, do osób które wymyśliły EXIF i aparaty fotograficzne, które takie informacje zapisują). Po krótkim odpoczynku i zruganiu kobiety, która miała w głębokim poważaniu przepisy związane z ochroną środowiska TPN, ruszyłem w kierunki Hali Kondratowej gdzie spędziłem kolejną noc.
Biorąc pod uwagę, że tym razem byłem nieco bardziej wyspany, nie padłem na twarz zaraz przed zachodem słońca. Wręcz przeciwnie, spotkałem w schronisku kilka wesołych grupek turystów, m.in. anglików, którzy zachwycali się jak niesamowicie (dla nich) po polsku nazywa się "kawa" oraz "herbata"; niemiecką parę, którzy w drodze na wesele znajomych postanowili zapoznać się z Tatrami; czy dwójkę polsko-niemiecką, z którymi zapoznać się przyszło bardzo łatwo łatwo: Wolfgang widząc mnie z piwkiem w ręku od razu rzucił "Good idea". Tym razem nie padłem na twarz przedwcześnie i wieczór minął bardzo miło w towarzystwie gości schroniska i obsługi. Zrobiłem nawet zdjęcie niesamowicie rozgwieżdżonego nieba, ale niestety wyszła mi tylko czarna plama...